Życzenia składają broń

I

Ostatni dzień matki stał się dobrą okazją do napisania czegoś o ważnych emocjach. Do brudnopisu wysypałem parę luźnych skojarzeń ze swoją mamą. Kilka z nich było całkiem wzruszających.

Bo fenomenalnym jest istnienie człowieka, który nosi na rękach, uczy chodzić i mówić. Bez mam nasze wcielenia śliniłyby się bardziej. Trwałyby krócej.

Z domów wylatujemy uskrzydleni ulgą rozłąki, a może poczuciem powinności, że tak trzeba. Sami oceńcie. Tuż po okresie buntu – mój przebiegł łagodnie jak Robert Korzeniowski – możemy się określić. Chcieliście mi nadać kształt, ale teraz to ja zdecyduję, czy zamieszkam ze zjarusami, czy dobrze gotującą, przewidywalną pindą.

Gdzieś między wyjściem po bletki a słuchaniem znanych odpowiedzi na te same pytania, można zrozumieć że ta mama to się martwi jak cholera. Wynosiła Cię na rękach, ulepiła powód do względnej dumy, a potem wyniosleś się sam. Dostrzegam, że nawet teraz chce być pewna, że wosk na piórach Tobie nie topnieje.

O imponującym losie instytucji matki czytacie długo po ich święcie. Nie szkodzi. Każdy dzień jest dobry, aby pojąć skalę ich długotrwałego zaangażowania. Doceniajmy nie tych, którzy złapali na nas zajawę, lecz mamę, która – niekiedy bez pomocy faceta – dźwiga reklamówki pełne odpowiedzialności, czy to deszcz, czy upał.

Na tle swoich rówieśników widziałem i widzę, jak nadzwyczajną rzeczą jest dialog w domu. Jestem szczęściarzem – tę cechę od zawsze obracano u nas w palcach niczym diament. Nigdy nie pękł. Za to światło odbija jak zły.

Cieszę się, naprawdę. Bo powiedziano mi, że oto zaczyna się dorosłość, ale to jeszcze nie oznacza wszechwiedzy. Że normalnym jest być niekiedy skołowanym, wahać się i nie znać odpowiedzi pytania. Że mogę zadzwonić, pogadać, poprosić o pomoc. Chyba proszę o nią rzadko, ale czasem sama myśl o tym że mogę, pozwala mi widzieć dmuchany zamek w miejscu otchłani.

Nie tylko skarby, lecz także przyziemną wiedzę dostałem od niej, mamy.

Wiesz to, gdy zastanawiasz się nad figurą swojej żony za piętnaście lat od dziś, a mama mówi Ci, jakby słysząc Twoje myśli, że geny są odpowiedzią. Spójrz na matkę swojej kobiety a dowiesz się, kto komu za dekadę będzie zabierał kołdrę.

Mama jest super. Kupiła mi koszykarski strój Los Angeles Lakers za zajmowanie się siostrą. I did barter before it was cool, ya know. Nie pozostała też dłużna gdy wyszliśmy na pizzę z kumplem w podstawówce. byliśmy nieobecni przez sześć godzin. Gdy wpadłem na chatę szczęśliwy jak po spływie kajakowym, zadzwoniła na policję że syn się jednak znalazł, nie omieszkając sekundę później zrugać mnie niczym księcia urwisów.

Inne wspomnienie jest takie: osiemnaste urodziny spędzałem – zgodnie z ówczesnym powołaniem – tańcząc na deptaku w Mielnie. Tego dnia miałem się z mamą nie spotkać. Zadzwoniła z życzeniami. Zaczęła bardzo radośnie, ale minutę później jej głos się załamywał. Powiedziała że naprawdę nie wie, jak z tatą udało jej się ulepić mnie na takiego człowieka.

Zwykle ludzie pytają się, co poszło nie tak. Wtedy było inaczej. Ktoś płakał, bo nie wiedział jak coś mogło mu się udać.

Słuchając jej czułem się wielki jak ocean. Ale lata wcześniej był dzień, w który poczułem się zupełnie odwrotnie.

Wąska kuchnia. Boazeria na ścianach, paprotki. Mam pięć lat. Właśnie wróciłem z przedszkola. Biegnę do niej z płaczem. Kolega powiedział, że będzie koniec świata. A ja nie chcę. Boję się, nie chcę.

Mama zrobiła wtedy tą jedną z niewidzialnie matcznych rzeczy, za które nie ma nagród. Przytuliła mnie i powiedziała:

-Ale synku, kochanie. Końca świata nie będzie. Nigdy.

Uwierzyłem.

II

Dzień dziecka, rok 2017. W tamtej kuchni przy Wieniawskiego w Darłowie pewnie już dawno nie ma boazerii ani paproci. Nie myślę o tym, choć w zasięgu wzroku mam warszawską paproć na środku ronda w centrum. Jest ciepłe popołudnie, rozmawiam najpierw z tatą, potem z mamą.

Stary nie sili się na poezję. Wszystko ma być najlepsze, z grubsza to tyle. Nie oczekuję z jego strony słownego origami, więc między nami spoko.

Mama natomiast mówi takie coś, że znów jej wierzę.

Ale filmowy moment suspensu na pięknych emocjach mija. Od tamtej pory grzebię w pamięci za tym, co się zmieniło wobec minionych dni dziecka.

Na pewno za każdym razem, podczas podobnych rozmów, pauzowałem pogoń myśli, żeby przyjrzeć się życzeniom. Niegasnącego zapału, który nosisz tam głęboko. Wilczej ciekawości wobec surowej esencji życia.

Zawsze słysząc to czułem, że życzenia są przemyślane i trafione. To ta rzadka sytuacja, gdy jesteś na plaży, wyrzucasz frisbee z rąk i trafia ono w podrywającą się mewę.

Nim w wyobraźni ten przerośnięty pterodaktyl plaż upadnie dziobem w wodorosty, wspomnijmy kogoś jeszcze innego, moją polonistkę z liceum. Jej wpływ na całe to pisarstwo jest większy niż nam się wszystkim wydaje, ale do meritum, bo jeszcze się okaże że odleci. Nie mewa, nie polonistka, a myśl.

Systemowa kapłanka wrażliwości powiedziała raz, że starość jest wtedy, gdy zaczyna nam być wszystko jedno. Gdy wnętrze urządzamy obojętnością, a wektory działań nurzamy w smole jednego wielkiego whateva.

Klikam te linki we łbie, punkty odniesienia, które czy aktualne są, nie wiem. Okazuje się że wierzgam jak w pływackim wyścigu z elektrycznymi węgorzami. Bo spójrzcie sami.

Przyjechałem tu po coś, czego nawet nie robię. Zajmuję się czymś zupełnie innym. Nie wiem, czy to droga naokoło, czy może błądzę, a może to cel się zmienił. Pomaga myśl zawarta w nazwie kawiarni z warszawskiej Woli: pochwała niekonsekwencji.

Chwilę później czuję, że nie trzeba nigdzie zmierzać. Gdy w zerówce koledzy w bólach rodzili charakter pisma rysując szlaczki, ja łypałem na nich pytająco z dywanu w ulice, mając w jednej łapie resoraka a w drugiej ludzika.

Teraz biegnę z pracy do domu i złoszczę się, ilekroć gotowanie trwa dłużej niż zakładałem. Bo mogłem w tym czasie czytać. Pisać. Oglądać. Czegoś się nauczyć.

Daję się zakręcić jak pyłek kurzu na winylowej płycie i nie jestem pewien już, w którym momencie dobrze się bawię, a w którym zbyt ciężko pracuję. Dużo siedzę w domu, więc czy mam prawo zganiać winę na tempo miasta?

W swoim biegu po cośtam, chwilowo zapominam żyć. A o to mi przecież chodziło na dywanie w ulice. W boazeryjnej kuchni. W dzień, gdy mama składała mi życzenia rozhuśtanym tonem.

Nocne życie wyczerpało dla mnie swoją formułę, więc gdzie wywracać sobie światopogląd? Na lanczach we wtorki? Jakie lekcje muszę odrobić, żeby w końcu móc wyjść na dwór? Gdzie jest pieprzony trzepak? Czemu wszystko jest zbiorem zadań?

Końca świata nie będzie, to już wiem. Problemem zatem staje się świat, który jest. To , jakim się jawi. A jawi się tak samo statycznym już o którąś sekundę za długo. Chcę przeciąć płótno, przejść na jego drugą stronę i spojrzeć na tyłek damy z łasiczką.

Boję się tego, że niepostrzeżenie zgodzę się na cicho wdzierające się cokolwiek. Na tę zwykłość. Radość ze zwrotu podatku i premiery serialu, jakby poza nimi były tylko dalekie, ciepłe kraje, wobec których więcej determinacji niż ja będą miały nawet bociany.

Wszystko to nie wyklucza innego rodzaju lęku. Głód wrażeń strzela niedożywionymi w miejsca, w których nie zawsze chcieliby się znaleźć. Tych miejsc się obawiam.

Obecnie żyję spokojnie. Emocjonalny weganizm. Sojowa codzienność.

To jest nie do przyjęcia. Tak życzenia się nie spełnią. Rodzice to nie złote rybki.

Spokój mnie męczy jeszcze bardziej niż strach. To trudne.

Tym bardziej nieuchronnym zdaje się ten nadchodzący kickflip ducha. Połamię blat, czy wyląduję czysto? Czy ktoś to nagra na VHS?

Nie-e, nikt tego nie nagra. W swoich najgorszych i najlepszych momentach jestem sam. Nie czytasz tego przy mnie. Nikt tak nie robi.

Jakie są zatem szanse na to, że jeden z momentów mam właśnie teraz?

 

One thought on “Życzenia składają broń

  1. Synku jeżeli przedrzeć odpowiednie płutno, to z tyłu nie będzie gołego tyłka…Tylko zwykła codzienność …Niezwykła w całej swojej zwykłości i spokojnym pięknem Cię wypełni…Uwierz mi I tym. razem..Dziekuje za wzruszenia…..

Co o tym myślisz?